Wiszą te zdjęcia już tutaj czwarty miesiąc. No prawie. Trzeci i pół. Jakiś marazm totalny w tym wirtualnym życiu Ofelii, pewnie dlatego, że w realnym wprost przeciwnie.
Postanawiam więc - na święta sama sobie zrobię prezent. Ogarnę się. Choć trochę. Tak ciut ciut.
Zacznę małym krokiem - domknę naszą wakacyjną przygodę.
Więc znów. Wpis podzielę na dni, inaczej się nie da.
Przypominam scenerię - jesteśmy w Szwecji.
Dzień 5/6/7
Norwegia przywitała nas słońcem. I śniegiem wysoko w górach. I mgłą zawieszoną nad przełęczami i fiordami. Mimo że był to już prawie półmetek naszej wyprawy, a trochę widoków i wspomnień już było za nami, nie mogliśmy wyjść z podziwu nad mijanymi właśnie cudami natury. Te zdjęcia to ledwie wycinek tego, co zobaczyliśmy, żeby oddać wszystko, trzeba by właściwie nie opuszczać obiektywu. Chcieliśmy chłonąć jak najwięcej. Daleka jestem od trywializmów i pompatycznych twierdzeń, ale kiedy się obcuje z taką potęgą, wszystkie słowa o tym, że człowiek jest tylko okruchem w obliczu świata, naprawdę zyskują pełnię.
W sobotni wieczór dotarliśmy do Tromsø, największego miasta północnej Norwegii daleko za kołem podbiegunowym. Mieliśmy przyjemność gościć u Partycji i Matthiasa, którzy odnaleźli na tym końcu świata miejsce dla siebie. Z ich salonu rozpościera się widok wprost na fiord przemieniający się w ocean. Dwa razy dziennie jest przypływ, wtedy najlepiej się łowi. Jesienią wpływają tu wieloryby. Zaprzyjaźniony renifer przechadza się ulicami, nocuje w garażu sąsiadów, czasem podskubuje trawę w ogrodzie. Nikogo tu nie dziwi taki gość.
W przeciwieństwie do nas, oczywiście. Z resztą, nie tylko to wprawiało nas w osłupienie. Poziom poczucia bezpieczeństwa u Norwegów przekracza granice kosmosu. Oni nie zamykają okien, samochodów, drzwi. Zostawiają na ulicach zabawki, rowery, łodzie na przyczepach (nic, tylko podpiąć pod haka i wio!). Wyjeżdżają na urlop, mówią "bye" sąsiadom, a ci korzystają sobie z ich lodówki. Nikt tu się o takie sprawy nie obraża. Więcej. Okazało się, że na (bądź co bądź) niezbyt wielkiej wyspie działają trzy restauracje. Jedna otwarta jest od poniedziałku do środy, druga od czwartku do soboty, a ostatnia tylko w niedzielę, bo to studenci sobie dorabiają piekąc babeczki. Nie chcą sobie robić konkurencji, stąd podział. Widział ktoś kiedyś takie cuda w tej części Europy?
Dom naszych gospodarzy nie tylko znajdował się wprost przy samym fiordzie, ale też wśród gór i pagórków. Wybraliśmy się na przechadzkę do pobliskiej chaty. A w środku nie tylko stolik i siedziska. Jest też materac, koc, piec, drewno i zapałki. Wszystko, czego może potrzebować wędrowiec.
Wschód słońca łatwo było przegapić, o tej porze roku to zjawisko zupełnie niezauważalne. Podczas całej naszej wizyty w Tromso nie zapadł zmrok [przyp. red. - i pomyśleć, że teraz jest tam zupełna ciemność brrr]. Mieliśmy też dużo szczęścia, jeszcze dosłownie 2-3 tygodnie przed naszym przyjazdem padał śnieg, a temperatura nie sięgała dalej, niż kilka kresek powyżej zera. +20 to dla mnie idealne warunki do życia.
spot Jot (1) |
Nasze połowy nie były bardzo obfite, ale na długo nie zapomnę smaku takiego świeżo złowionego dorsza, karmionego przejrzystą tonią.
A to już popołudnie. Wyspę zalało mleko mgły. Powoli, płynęło z gór, przykrywało wodę, pochłonęło słońce, by stworzyć miękką otulinę okolicy. Cuda, cuda.
Ciekawostki :)
Dzień 7/8/9 Lofoty
To chyba mój ulubiony fragment wyprawy (choć toczy bój z południową Szwecją). Lofoty to archipelag złożony z różnej maści wysepek i półwyspów, słynie z rybołówstwa, z którego się utrzymuje i powieści Herbjørg Wassmo. Wiodąca po nich serpentyna przyprawia o zawrót głowy. Nie tylko, ze względu na wijące się ścieżki i widoki z nich, ale też przez niezliczoną ilość nieziemskich tuneli. Ścieżki wiodły różnie, raz z lewej, raz z prawej, raz nad wodą, raz pod (!), Doprawdy, jeśli porównamy sytuację drogową Norwegia vs. Polska, w Norge zbudować dobrą drogę jest o wiele trudniej. To czemu wciąż w Polsce tych dobrych dróg jest kilogramy mniej?
Postanowiliśmy dojechać do krańca półwyspu, zatrzymaliśmy się w miejscowości Å, rozbiliśmy się nad jeziorkiem, które (z braku odnalezienia na mapie) roboczo nazwaliśmy B. Nie trzeba było jednak dużo drogi, żeby dotrzeć do Morza Norweskiego. To najbardziej beztroska część wyjazdu, spacery, czytanie książek i łowienie ryb o 3 nad ranem. Bez pośpiechu i myśli, że gdzieś musimy zdążyć. Tym samym wpisaliśmy się idealnie w atmosferę miejsca i charakter ludzi. A widoki zapadły nam na zawsze w głowach, jeszcze tam wrócimy.
![]() |
spot Jot (2) |

spot Jot (3) |
nasz namiot prawie niewidoczny |
Dzień 9
Lofoty wygoniły nas deszczem. To jedyny moment, kiedy lato stulecia na moment odpuściło (ilość piegów na moim nosie nie ma końca!). Siąpało z nieba grubymi kroplami, a my, odważnie zupełnie, nie wzięliśmy nawet kapoków. Ubrania nic to. Gorzej z namiotem, który dosechł już po powrocie do domu.
Tutaj nasz nocleg. Wyjątkowo, zatrzymaliśmy się na parkingu dla kamperów. W Norge dużo trudniej znaleźć miejsce do rozbicia niż w Swe. Utrudnia to nie tylko teren, ale też fakt, że za każde wolne pole, trochę sobie liczą. (A ludzie też jakby mniej chętni na chwilowych gości w okolicy).
Zrobiliśmy szybkiego grilla i zanurzyliśmy się w suchych śpiworach. Moja pidżama sięgnęła chyba 20 warstw.
Dzień 10
To jedyne zdjęcie, które pochodzi z tego dnia. Potem nastąpił samochodowy krach. I na zdjęcia nie było już miejsca.
W takich okolicznościach przyrody jedliśmy śniadanie.
Jest jednak jedna rzecz, za którą dziękowaliśmy w duchu awarii. Hotel. Noc w ciepłej, suchej pościeli, prysznic i porządne śniadanie. Małe rzeczy zyskują nowego znaczenia w takiej wyprawie.
Samochód przenocował w warsztacie, gdzie rano okazało się, że winne jest sprzęgło. Diagnoza - wymiana, koszt - za duży, termin - za daleki. Szybka decyzja, jedziemy, co będzie, to będzie. Początkowo źle nie było, tyle, że trzeba było ruszać z dwójki, bo inaczej nie wchodziły wyższe biegi. Gorzej, że jak już weszły, redukcja była marzeniem. Jakie to szczęście, że w tamtych stronach większość skrzyżowań to ronda. No cóż, te pokonywaliśmy już potem bardzo nieprzepisowo, komunikując sobie "z prawej czysto! z lewej też!", bo o zatrzymaniu się nie było mowy. Każdy manewr przy zachowaniu zasad zdrowego rozsądku oczywiście.
Dzień 11
To już Szwecja. Udało nam się dotrzeć, uff. Choć napięcie było spore. Mowy już niestety nie było o zwiedzaniu, naszym celem był port i jak najszybsze dostanie się na prom. Tu nocowaliśmy. Zabawne, bo wystarczyło się obrócić, a tam w takiej samej odległości przebiegała główna szosa. Już wtedy nie chcieliśmy się od niej zbytnio oddalać.
Dzień 11/12
To już Bałtyk nasz kochany, tak już byliśmy blisko celu. Okazało się też, że nasza pogoń zyskała nam w miarę luźny dzień. Byliśmy już bardzo blisko, mogliśmy sobie pozwolić na relaks.
Kwestią zagadkową było tylko, czy uda nam się dostać na wcześniejszy prom. Oryginalnym planem była kajuta, prysznic, poduszka i noc. W związku jednak z awarią, sytuacja się zmieniła, chcieliśmy jak najszybciej wylądować w ojczystej ziemi. Niedowiarki, nie zarezerwowaliśmy biletów od razu, więc byliśmy zdani na uśmiech losu. Ale to wszystko miało się rozegrać dopiero jutro...
Tutaj cieszymy się słońcem. Towarzyszy nam stado łabędzi. Pięknych.
Dzień 12
Tak. Udało się. Od budki do budki, od pani do pani. Z jednego budynku do drugiego. Znalazło się miejsce dla nas i naszego ledwo już wtedy zipiącego sprzęgła. Uff, całe szczęście, mocy starczyło na tyle, że nie trzeba było pchać blaszanej maszyny wraz całym dobytkiem. Po zaparkowaniu na pokładzie uniosły się okrzyki radości, wiedzieliśmy, że w Gdyni czekają już na nas Pomocni Ludzie, spieszący na ratunek. Jeszcze tylko 10,5 godziny. I byliśmy w domu. No prawie, jeszcze tylko 400km, ale co to jest w porównaniu z taką historią!
I tyle. Już. Finito. Koniec. End. Garstka opowieści, trochę zdjęć, mnóstwo wspomnień. Jeszcze więcej planów.
Ale teraz, jak to mawia Marcin Kydryński. Tymczasem.
Już niedługo wrócę do Polski.